Pobudka i lecimy z aparatami na główną ulicę Little India, bo dziś Thaipusam – hinduskie, widowiskowe święto związane z narodzinami boga wojny Murugana (syna Śiwy i Parwati) . Dziś obchodzone jest już głównie w południowych Indiach, Malezji i właśnie Singapurze, w czasie pełni księżyca tamilskiego miesiąca thai.
Jeden pas ulicy odcięty na przestrzeni połowy miasta, między barierkami pochody – rodziny całe, każda ze swoim „męczennikiem”. Różnią się między sobą ozdobami na „rusztowaniach”, które wiszą na nich trzymając się między innymi na haczykach wbitych w skórę. Mają przekłute policzki ozdobnym szpikulcem, nos, albo język. Swoistego rodzaju „zaprzęg” – Hindus ciągnie lektykę (pewnie z figurą Murugana), zaczepienie – kilkanaście haków wbitych w skórę pleców…ciarki mi przechodzą nawet teraz jak to piszę, chociaż…spodziewaliśmy się jeszcze bardziej drastycznych scen.
Czas objechać miasto – nie mamy zbyt dużo czasu na ten Singapur. Dzięki temu, że mamy przed sobą cały dzień (samolot dopiero około północy), za kierunek obieramy sobie komercyjną wypsę Sentosa. Pani z recepcji proponuje nam dojazd ze stacji metra Littre India, co zajęłoby nam ok. 10min. My jednak wybieramy autobus miejski (nr 65), który wiezie nas do centrum handlowego Vivo jedzie ponad 30min. Korzystamy z okazji by dokładniej obejrzeć miasto. Jedziemy między innymi przez słynną ulicę Orchard Road, na której to gwiazdy z całego świata robią zakupy w drogich i znanych sklepach ze znanymi na całym świecie logo.
W Vivo należy wjechać na 3 piętro i kupić bilet na sky traina (3$S powrotny w cenie wejście na wyspę).
Wyspa to składające się z różnych „światów”, zadbany i zielony „park” rozrywki. „Światy” są tematyczne i do każdego obowiązuje osobny bilet wstępu. Jest na przykład świat filmu, lotnictwa (z nowym ogromnym tunelem do latania), różne plaże (z nawożonym piaskiem aż z Indonezji), czy Underwater world, do którego właśnie idziemy.
Wstęp ok. 17S$. Można tam dotykać rybki, płaszczki i oglądać w tunelu rekiny i inne cuda wody. Potem pokaz tresowanych fok i delfinów.
Jednym z głównych powodów wybrania tego świata, było odwieczne marzenie Basi, by dotknąć delfina. Niestety na miejscu okazało się, że nie ma takiej możliwości… teraz opisze to Basia…
{@Basi} Najpierw rozczarowanie absolutne, dowiaduję się, że nie ma opcji głaskania delfinów…no cóż, popatrzeć też fajnie.. Siedzieliśmy na pokazie obok wycieczki dzieciaków, w oczekiwaniu na zwierzaki czytałam z nimi jakieś ichnie książeczki. W trakcie pokazu facet coś tam gadał przez mikrofon, wszystkie dzieciaki zaczęły się zgłaszać, to ja też ;) „O, this brave lady…” tylko usłyszałam i facet poprosił mnie do siebie…nie bardzo wiedziałam po co…podprowadził mnie do basenu, kazał zdjąć sandały, zapytał, czy jestem gotowa, żeby się zmoczyć (no, ba!), odkazili mi stopy i dłonie i każą wejść do wody…ciągle w niemałym szoku, skupiałam się tylko na tym, co by się nie wywalić na mega śliskiej powierzchni…podeszłam do delfina, powiedzieli, żebym głaskała tyko „po pleckach”, jak ręka mi zjeżdżała na głowę różowo-szarego stwora, to łypał na mnie podejrzanie ;) Jakie zęby…w szeroko uśmiechniętej paszczy…Nie ogarniałam tego, że gapi się na mnie kilkaset osób, nie ogarniałam niczego innego poza ściąganiem delfinowej energii ;)) Wyszłam z basenu, facet odprowadzając mnie na miejsce coś do mnie gadał, w szoku nic nie kumałam…Tylko jedno pytanie : jaka w dotyku jest skóra delfina? No właśnie…brakowało określenia, nie jest śliska wbrew pozorom…po opowieściach i konsultacjach z „naszymi” wybrałam najbardziej pasujące określenie : „jak mokra ircha…” ;)) Z pełnego szoku wyszłam po paru godzinach….;)))