Do Chengdu wróciliśmy bezpośrednim autobusem. Tam zjedliśmy kolację- Hot Pot [fot]. To charakterystyczna dla tej części Azji i Indochin pochodząca właśnie z kuchni Syczuańskiej „dziura w stole”. Zamawia się różne mięsa, grzyby, warzywa i inne produkty. Kelner podpala palnik pod stołem. W środku stoi gar przedzielony na części wypełnione wodą z przyprawami ostrymi i łagodnymi. Indywidualnie wrzuca się potrawy do wybranej części, chwilę obgotowuje i konsumuje… Takich knajp jest mnóstwo. Wybraliśmy jedną i mieliśmy niezłe przeboje z zamawianiem. Pani kelnerka za nic nie chciała przyjąć do wiadomości, że nie mówimy po chińsku. Po polsku (bo co za różnica) a bardziej gestykulacyjnie pokazywaliśmy „nie rozumiem”. W końcu Gosia wpadła na pomysł, by pokazać w przewodniku napis „nie rozumiem po chińsku”. Pani na to "acha!" i zaczęła pisać nam krzaczkami, to co prawdopodobnie chciała nam przekazać. No w końcu jak nie mówią, to może czytają...Niezła komedia ;))) Odpuściliśmy sobie dyskusje i jak już nie raz, złożyliśmy zamówienie na chybił-trafił. Niektóre krzaczki udawało nam się rozszyfrować. W ostateczności gębotwórczo typu "łiiiłiii" (dla świni), kokoko (dla kury) itp. Problemem okazało się pokazywanie grzyba i warzyw… kalambury i kupa śmiechu.
Tym razem zamówiliśmy dobrze. Zwłaszcza patrząc na sąsiednie stoliki (mózgi i inne cacka)… Z tym, że jak zwykle strasznie dużo. Nigdy nie chcieliśmy szaleć z ilościami. Ale często okazywało się, że dana porcja starczyłaby dla wszystkich, a my zamawialiśmy np. 3 (po jednej na parę) za niewielkie pieniądze (jedzenie nie jest drogie). Było pyszne- polecam!
Plany na następny dzień- dwie grupy, część (nasza) do wioski Huanglonxi, reszta gdzieś indziej (wracając później z Emei).