Właściciel hostelu załatwił nam taxi kogoś z rodziny, żeby odwiózł nas na przystanek. Policzył sobie przyzwoicie – 30 RM, taksi z ulicy chcieli 50. Jechaliśmy znowu z godzinę, a i tak do odjazdu autobusu zostało nam ok. następnej godziny. Po drodze zamieszanie przez chwilę, bo jechał sułtan z obstawą…niestety, poza luksusowymi autami nic więcej nie widzieliśmy…
Na przystanku Kuba odkrył maleńkiego kwilącego kotka, który utkwił między wysokimi krawężnikami…chcieliśmy go wyciągnąć, ale…okazało się, że jest wychudzony, na dziwne naroślą na pyszczku i …nie ma oczek. Przy czteropasmowej ruchliwej ulicy zaraz by zginął…Kasia kupiła karton mleka i na zakrętkę mu nalaliśmy, był bardzo głodny…w tym czasie podeszły do nas młode dziewczyny, które wcześniej Jacek zabawiał na przystanku śpiewając „Papaję” Dudziakowej…rozwinęła się rozmowa, dziewczyny na moment znikły i wróciły z...ciastem pandan (zielonym!!! pysznym…) i z dwoma butelkami wody. Powiedziały, że to dla nas do autobusu :) Co więcej, jedna z nich odpięła broszkę i przypięła mi do bluzki. Druga zaraz odpięła swoją taką samą i dała Kasi. Zaczęliśmy szukać czegoś, żeby im się odwdzięczyć – latarka Jacka i karabińczyk ;) wymiana maili i namiarów na facebook’u ;)) Strasznie się zdziwiły, że my też go znamy ;)) Okazało się, że dziewczyny nigdzie nie jadą, tylko mieszkają w pobliżu, zaprosiły nas nawet na obiad – aż szkoda, że nie mogliśmy skorzystać :( Przyjechało jakieś auto i pojechały. A naszego autobusu jak nie ma tak nie ma…chwila grozy jeszcze – zapodzieliśmy portfel, uff…znalazł się. Jacek twardo zaczepiał wszystkich śpiewając „Papaję” i pytając czy to znają…ale to nie Chiny ;)) Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dziewczyny pojawiły się znowu, tym razem ze…zwojami batiku! Owinęły najpierw Kasię, potem mnie, jedna zarzekała się, że nie zaśnie w nocy, kiedy Kasia dała jej swoje okulary przeciwsłoneczne, wygrzebałam jeszcze 3 gumy Orbit dla dzieci jeszcze z Polski – zaraz jedną uczynne istoty oddały pani, która siedziała obok nas – przez chwile miałam wrażenie, że nie mają pojęcia co to..(?) Jacek pytał, czy dla mężczyzn batiku nie mają, strasznie się zasmuciły, że nie wzięły ze sobą…Nie przyzwyczajona jestem do aż tak wielkiej życzliwości ze strony obcych, przyznam, że gula wzruszenia nie chciała nijak zniknąć…Jeszcze z komórek nawzajem popuszczaliśmy sobie muzykę, której słuchamy – dziewczyny swoją malezyjską, Jacek Barry White’a ;)) Przyjechał autobus, wylewne pożegnanie i odjazd. Wyjątkowy wieczór…z dziewczynami pogadamy na facebooku, a kotek…no cóż, taki ślepy, schorowany, pewnie biedactwo za długo nie pożyje, mimo kartonu mleka, które dostał…teraz długa droga nas czeka do JB…
Nocny autobus wiezie nas znów do JB, ale tylko chwilę tutaj, bo cel – Singapur. Z autobusu wysiedliśmy na dworcu autobusowym, z którego 170 jedzie do Singapuru. Standardowe zamieszanie na granicy, wysiadanie z autobusu, spacer, pieczątka, wsiadanie i od nowa - wysiadanie z autobusu, spacer itp…przy wejściu do Singapuru tłok, pomogły kule, odprawili nas poza kolejnością…tylko do tego przydały się na wyjeździe, a! nie, jeszcze do zablokowania fana w chatce na plaży, żeby działał na maxa…no i całe szczęście! ani wysiłek, ani temperatura mnie nie zmogły ;)