Poprzedni dzień w Breli minął podobnie do poprzedzającego go, opisanego. Męki na plaży i winko wieczorem - masakra ;). Po przebojach z noclegami, kolejne postanowiliśmy (korzystając z wifi) zarezerwować. Tym bardziej, że jechaliśmy do nieznanego nam wcześniej kraju. Dlatego bez stresu wyjechaliśmy z Breli, wiedząc, że możemy być nawet późno, po drodze zahaczyliśmy o piękne miejsce w Bośni i Hercegowinie - Mostar (życzenie Basi :).
Dojazd prowadził przez górskie dróżki, które pokonywaliśmy trochę na czuja - mapy papierowej niestety nie mieliśmy, a obie posiadane nawigacje, radziły sobie w BiH raczej słabo. Kraj przez ostatnią dekadę nie zmienił się jakoś znacząco. Wciąż, po blisko 20 latach, widać ślady wojny - zwłaszcza w miastach ruin cała masa. Jednak podczas naszego pobytu urzędowały tam jeszcze wojska ONZ, i mnóstwo było ludzi z karabinami w różnym przebraniu. Dlatego teraz nie było już tego poczucia przygody jak wtedy, bo i turystów dużo i generalnie spokojniej. W Mostarze chaos, całe miasto raczej nieciekawe (fot) a oznakowanie słabe. Jakoś jednak trafiliśmy na starówkę, zapłaciliśmy haracz za parking (na który pewnie zostaliśmy naciągnięci) i poszliśmy oglądać urocze stare miasto (fot) z charakterystycznym mostem (odbudowanym nie tak dawno). Na starówce również zjedliśmy obiad. Generalnie BiH jest zdecydowanie najtańszym miejscem rejonu. Paliwo kosztuje 5zł/litr (praktycznie na każdej stacji ceny są sztywne). Płacić wszędzie można poza lokalną walutą również w euro i kunach (z przyzwoitym przelicznikiem, ceny podane w większości miejsc w trzech cenach- widnieją na etykietach). Potem małe zamieszanie, bo Maniuś nasz kochany aparat posiał (odzyskał jednak dzielnie w poprzedniej kafejce, w której usiedliśmy na kawę) i ruszyliśmy w dalszą drogę nad cudowne (ponoć) fiordy czarnogórskie, gdzie miał na nas czekać nocleg.