Wyszliśmy z dworca przed 6 rano. Na dworze jest ciemno i zimno. My zmarznięci, głodni i potwornie zmęczeni nie tylko 33 godzinną jazdą pociągiem, godzinnym z niego wychodzeniem (przez sprawdzanie biletów), ale i wszystkim razem. Oj! to może tworzyć konfliktowy klimat. No i parę sprzeczek tam było…Na dodatek trochę zgubiliśmy koncepcję. Część grupy chciała jedno, część drugie. Nie mogliśmy znaleźć hostelu (a miasto spore- prawie 12 mln. ludzi), wszystkie sklepy zamknięte, taksówkarz na dworcu chciał niebotyczną sumę, a i tak nie wiedział gdzie jechać. Poszliśmy szukać autobusu, ale dalej nie wiemy którego (wybraliśmy jeden hostel z przewodnika- chyba bez rezerwacji).
Tu przekonaliśmy się, że brak naszej znajomości chińskiego (mandaryńskiego) to nic takiego. Oni też go nie znają. Odnieśliśmy wrażenie, że nikt (łącznie z taksówkarzami) nie rozumie tego, co gdzieś indziej rozumieli… Nie potrafią przeczytać naszych spisanych wcześniej niezbędnych krzaczków (oraz tych które mieliśmy w mini-słowniku w przewodniku), na ich widok robią tylko głupie miny. Tak samo patrząc na mapę. Doszliśmy do wniosku, że po prostu nie potrafią jej czytać, a wielu taksówkarzy sądząc po minach to w ogóle analfabeci.
I co tu robić... Autobusem nigdzie nie dojedziemy, bo nie wiemy jakim i gdzie. To łazimy po ciemnych ulicach z 15 kilogramowymi plecakami wykończeni i lekko skłóceni, przez ok. godzinę, szukając informacji.
Szczęśliwy, znalazłem jakiś wypasiony hotel 5 gwiazdkowy- Sheraton albo coś takiego. No, to tam pewnie Pani musi gadać po naszemu… aaa niekoniecznie… Ale na tyle słów umiała, że postanowiła pomóc.
Trzeba przyznać, że ten naród jest bardzo chętny do pomocy. Są przemili i jak tylko mogą to posłużą radą (nie licząc urzędniczek i pań w kasach). Są do tego bardzo ciekawscy. Wystarczy, że w tłumie czytaliśmy cokolwiek- przewodnik, mapę czy bilety, to zaraz grupka czarnych łepków otaczała nas chcąc wyczytać jak najwięcej…;)
Ale wróćmy do Chengdu.
W czasie, kiedy ja poszedłem do hotelu, reszta zagadała policjanta (a może tam była milicja…) na skrzyżowaniu [fot]. Na szczęście ruch się wzmagał, więc było większe pole manewru. Połączyliśmy siły - ja przyprowadziłem panią z hotelu, która znała z 10 słów po angielsku, reszta zaciągnęła policjanta, a policjant jeszcze jednego policjanta z innego radiowozu. Trochę przy okazji korek się zrobił bo panowie mieli kierować ruchem…
Ale super- pani wytłumaczyła gdzie chcemy jechać policjantom, ci zatrzymali lizakiem dwie taksówki, wytłumaczyli i wynegocjowali… w końcu!!!!!
Około 10 dotarliśmy do Holly Hostel. Ceny jak wszędzie w Inernational Hostels. Zależnie ile osób w pokojach średnio 15-20zł/os. Prawie zawsze anglojęzyczna, młoda obsługa, Internet (często darmowy) bar z jedzeniem, pranie, mapy (bezpłatne). Przyznam że przewodnik Pascala się sprawdził (z przekładu Lonely Planet był ekstra, czytam teraz Pascala „Azja południowo-wschodnia” to dramat- nie polecam, poza tym przekład z czegoś innego). Mieszkaliśmy w dzielnicy tybetańskiej[fot], dookoła pełno mnichów, Hostel też z klimatem, na dodatek blisko do autobusów.
W końcu zjedliśmy śniadanko na dachu hostelu, przeszczęśliwi (przypomnę, że od wyjazdu z Yangshuo 3 dni temu, nie mieliśmy własnego "domu").
Po drugiej stronie ulicy był duży park, który od razu odwiedziliśmy. Był piękny i klimatyczny [fot]. Po paru dniach (04,03,07) tam wróciliśmy, by za niewielką opłatą obejrzeć występy i obchody końca roku Chińskiego - Tzw. Święto Lampionów [fot].
Wieczorem jeszcze kolacja w restauracji tybetańskiej. Jedliśmy dobrą potrawę (z mięsa Jaka- taki tybetański bawół) w towarzystwie mnichów. [fot]