Nie to, żeby czas się dłużył. Około 7 godzin lotu przeleciało, przy tylu rozrywkach, które zapewnia ta wspaniała linia lotnicza Qatar Airlines, dość sprawnie i bez większych kłopotów. Jedynie to, na co oni nie mają większego wpływu, a czego, mimo ponad 100 lotów samolotem absolutnie nie pokochałem, to turbulencje. Po niecałej godzinie lotu jak zaczęło nami ostro dygotać przez 3 godziny. Dopiero, jak przelecieliśmy Indie, trochę się uspokoiło.
Po czasie przypominam sobie rzeczy, które miałem opisać, a o których zapomniałem.
Na przykład „problem alkoholowy” (jak go Jarek nazwał)… Pisałem że zwinęli nam 2l whisky. Napisałem również, że kupiliśmy na lotnisku w Sajgonie kolejny literek, z nadzieją, że choć troszkę będziemy mogli się podrelaksować ;-). Wtedy już byliśmy tylko w 5 osób (Dybasy zostali w dziczy). Jarek stwierdził, że zajmie się tą flaszeczką w kartoniku, zabezpieczoną tradycyjnie folią (zawsze ładują je w takie sprasowane torebki- wymogi UE- choć i tak są problemy żeby przewieźć alkohol spoza-do Unii). Pilnował ją nasz Jaruś- znacznie lepiej niż własnego zdrowia… Dowiózł ją nawet do samego pokoju na Samed. Kiedy mieliśmy już zaplanowany wieczór, po kolejnych … nastu. godzinach podróży (a plany bezpośrednio związane były z butelką, której pilnował;-)) doszła do nas kolejna tragiczna wiadomość. Otóż- nie- nic nam nie ukradli… Tylko kartonik stanął Jarusiowi „nie do końca równo” i przewrócił się na bok, tłucząc swoją szklaną obudowę. Jarek był w takim szoku, że stał i krzyczał: „pękło, pękło!!!”. Szybko oprzytomnieliśmy i rozpoczęła się procedurę odzysku. Kartonowe opakowanie, mogło jedynie odcedzić stłuczone szkło, ale nic więcej. Tu na pomoc przyszła foliowa torebka, która mimo tego, iż zaczęła już przeciekać, zgromadziła sporą ilość złocistego trunku. Proces odzysku trwał jakieś 15-20 min. W międzyczasie użarła nas podobna ilość komarów, bo wolnych rąk brakowało.
[W ogóle z komarami to była bardzo matematyczna akcja. Nie tyle w Tajlandii, co w Kambodży i Wietnamie (delta Mekongu)- jest tam spore prawdopodobieństwo zarażenia się malarią. Jeśli dobrze pamiętam jak 1/18 (tylko Dybasy brali Malarone- środek, który łagodzi objawy zarażenia się [szczepionki nie ma]- prawdopodobieństwo dla nas było jednak dość małe, koszty duże- ok. 600,700zł/2os, a i bardzo duże obciążenie tej biednej wątroby - zdecydowaliśmy się ryzykować). Szybko wyliczyliśmy, że z każdym ugryzieniem komara mamy 3-4% załapania tej ciekawostki. Liczyliśmy te ugryzienia i wychodziło nam (nawet licząc punkty procentowe) słabo… Poza tym inne ciekawe choroby czyhały w komarach, więc co tam.... Nie tylko zresztą komary. Mnie użarło coś w szyję. Zrobiło się niebiesko-granatowe o średnicy paru centymetrów (po tygodniu dalej widać)… Na razie się nic nie wykluło, ale jak ktoś czytał książki podróżnicze (np. Cejrowskiego, którego gorąco polecam, mimo ewentualnych obiekcji ”na żywo TV”, świetnie pisze, a najlepsza- „Gringo wśród dzikich plemion”) to za jakiś miesiąc mogę się spodziewać jakiegoś STWORA…]
…Szybko wylaliśmy prawie całą butelkę coli i robiąc „dziubek” zlewaliśmy to, co się uzbierało. Leciało b. wolno, mimo przebijania nożem folii. Udało się odzyskać ¾ butelki… Coś- nie dane jest nam picie alkoholu na tym wyjeździe. I tak dużo się pić nie da (bo w głowie ciągła podróż, zmęczenie i perspektywa ciężkiego następnego dnia), ale od czasu do czasu to miło.
Raz nawet, w Kambodży, postanowiliśmy kupić coś w sklepie. Dybas był za jakimś ponoć tradycyjnym trunkiem na żmijach. Ja jednak po Chinach mam dosyć degustacji takowych „bajeów”, więc lobowałem za czymś „normalnym. No i okazało się, że ta była, francuska kolonia, główną, pozytywną rzeczą, jaką odziedziczyła były tylko dobre, chrupiące bułeczki. Natomiast wszystko inne było marne. Jedyna „łycha” jaka była to właśnie francuska(?!?)- tak samo wódka. Jasne, wino było fajne, bo to akurat francuzi potrafią robić, ale kosztowało od 15$ za Bordosa. Kupiliśmy jednak te pierwsze „specjały”, a dziewczyny butelkę wina. Co to było za paskuctwo… Na dodatek z ciepłą colą (jakby bimber z wygazowaną, ciepłą colą)… Za to kaca nie było, bo dużo się tego wypić nie dało…
Starczy tych tematów alkoholowych.
W ten sposób, z wieloma nowymi doświadczeniami (o których w tej chwili nie pamiętam), 7-mego marca 2553 roku opuściliśmy Tajlandię, Nigdy nie przypuszczałem, że dożyje takiej daty, a jednak „nigdy nie mów nigdy”. Taki rok tu powszechnie panuje i niemal wszędzie się podają takową…
Doha [fot] ma fajną strefę „Quiet room”, gdzie w wyciemnionym pokoju, na półleżących krzesłach, można próbować spać. Inna sprawa, że dość trudno znaleźć wolno miejsce. Basi i mi się jednak dość szybko się udało. Minusy- trochę za mocno schłodzony, trochę śmierdziało brudnymi skarpetami i trochę dziwne odgłosy wydawali pozostali odpoczywający (pomału jestem wstanie wyobrazić sobie noclegownię- choć jej namiastkę). Mimo wszystko można było trochę odsapnąć. Leżeliśmy tam ok. 3h i poszliśmy na kolejny samolot.