Jak zwykle w samolocie nie pospałem. W każdym razie nie można nazwać tego snem. Tak, czy inaczej podróż dopiero się zaczęła. Po 36 godzinach od wyjazdu opuściłem lotnisko w Atlancie (jak zwykle z drobnymi problemami w biurze emigracyjnym- tam spędziłem godzinę, bo coś im się wiza nie podobała :-/). Do celu brakowało mi tylko (albo aż) 400-500km. Nie miałem planów na dalszą podróż. Samoloty do samego Mobile były z Polski, tym razem wyjątkowo drogie. A pamiętam, że do samej Atlanty, bilet kosztował tylko jakieś 350$. Ale myślę sobie- wezmę samolot z lotniska, w końcu na filmach, to takie normalne… Wcześniej w Stanach byłem jakieś 5 miesięcy, ale i tak czułem się nieco zagubiony (tym bardziej, że mieszkaliśmy w dziurze). Lotnisko o największej ilości (podobno) startów i lądowań na świecie, mieściło ogromne tłumy ludzi. Po godzinie odnalazłem agencję, gdzie mogę kupić bilet.
Na to pani wystrzeliła mi z kosmiczną ceną pawie 400$ (miejsca tylko w biznes) !!! O, nie- myślę sobie to jest przesada… Trochę zależało mi na czasie, bo wieczorem, mój współlokator Jaro, miał jechać gdzieś na zawody, a mój klucz mu zostawiłem.
Więc drugi pomysł jaki przyszedł mi do głowy (chyba też rodem z filmów ;-)), to wypożyczenie auta i oddanie go na miejscu. Kolejne dziesiątki minut upłynęły na poszukiwaniu wypożyczalni (na tak wielkim lotnisku- wcale nie jest to takie proste). Okazało się, że cena ciągle wychodziła droga, a na dodatek facet chciał amerykańskie prawko ode mnie, bo inaczej nie obowiązuje ubezpieczenie (z tego, co zrozumiałem).
Co robić- myślę sobie. Za jakieś 4 godziny zacznie się ściemniać, a ja nie mam pojęcia jak dojechać do domu…
Wpadłem jeszcze na transport autobusowy. Dowiedziałem się jakość skąd mogą takowe autobusy jeździć. Okazało się, że muszę jechać do centrum… I w tym momencie poczułem lekki stres. Zmęczony na maksa, z torbami, bez pewności, że będę mógł kontynuować drogę i oczywiście bez żadnej opcji noclegu, jadę metrem z pijanymi Czarnuchami do centrum ogromnego amerykańskiego miasta, w którym niebawem zrobi się ciemno… Do paniki daleko, ale niemiło się zrobiło…
Jak podjechałem na dworzec, to jeszcze trochę stresu doszło... Wyglądał okropnie, a Czarnuchy stanowili chyba 95% klientów i koczowali gdzie popadnie (strasznie śmierdziało). No tak, kto w Stanach jeździ autobusami…
Okazało się, że jest „PKS” do Mobile, ale za jakieś 6-8 godzin (nie pamiętam dokładnie) w środku nocy. Nieźle- myślę sobie- miły czas mnie tu czeka. Już zaczynały się wrzaski i szarpanki w pomieszczeniu i na zewnątrz (bo sama dzielnica to „Nie chodzi się w nocy, ani nawet za dnia”). Przecież zjedzą mnie tu - niemal jedynego Białasa.
Ale bilety kupiłem- innej opcji nie wymyśliłem…
Korzystając z reszty dnia pojechałem do miasta [fot], by trochę obejrzeć (m.in. siedzibę Coca-Coli), a i żeby czas minął szybciej. Próbowałem też zadzwonić do Jarka, albo znajomych obok, ale nie dałem sobie rady z aparatem telefonicznym :-p. Na zamiejscowe chciał kartę kredytową, a tam koszty jakieś kosmiczne typu 15$/min. Nie wiem o co chodziło, bo nigdy nie korzystałem z budek w tym kraju. Ostatecznie, chciałem zadzwonić na koszt odbiorcy, ale Jarek nie odbierał, a sąsiad nie kumał- nie zgodził się (nawet nie wiem kto to był…), więc odpuściłem sobie dzwonienie.
Na dworcu faktycznie nie było miło, ale wsiadłem po około 46godzinach od wyjazdu w autobus, mając już w nosie bagaże- myślę- będę spał w trakcie drogi (bo czekało na mnie ponad 7 godzin…)