Na wyspę wjechać można było mostem na południu. Razem spory odcinek- ze 20-30km na południe, a potem to samo na północ. Wyspa od początku nie wyglądała przyjaźnie. Strona wschodnia (od której widać nasz brzeg) niemal niezamieszkała. Parę domków leżało na stronie zachodniej.
W końcu dalej jechać się nie dało i poszliśmy na piechotę. Dotarło do nas, dlaczego Roman nie ma szans tu być. Skały w najbliższej okolicy były ostre jak brzytwy. Właściwe szło się po nożykach. Roman nie miał nawet butów, a nasze- po tym „spacerze” były do wywalenia (całe pocięte). Na dodatek brzeg był wymytą do wewnątrz skarpą (skałą) o wysokości 5-10m.
W okolicy nie było nic- nawet owce się nie pasły. Babcie, które z nami chodziły zawodziły i płakały a my już traciliśmy nadzieję.
Po poszukiwaniach zawieźli nas do jakiegoś gospodarstwa na obiad. Gdyby nie okoliczności- byłoby cudownie- jedliśmy pod winogronami w uroczym domku…