{@Basi} Pobudka znowu – jak przystało na wakacje – o 6.00. Ciemno, ziiiiimno, rozmroziliśmy się pod prysznicem i na śniadanko przy dworcu autobusowym. O 8.00 odjazd do Penang. 5 godzin, 32 RM. Pożegnanie z górami i dżunglowym klimatem. Małe zamieszanie na jednym z przystanków już w Penang, chcieliśmy wysiąść jak większość, a okazało się, że bus zawiezie nas przez most (jeden z najdłuższych na świecie) na wyspę prosto do Georgetown, i to do chińskiej dzielnicy. Więc zadowoleni wysiedliśmy już w tym osławionym mieście…hmmm…zdaje się nic nadzwyczajnego, później przekonujemy się, że ma niepowtarzalny urok! Dla nas to tylko miejsce transferu na Koh Lipe, ale to jutro. Krótkie szukanie hostelu, dziś trafiły się dwie 2-ki w świeżo otworzonym Friendship Hotel na Rd.Malabar (stargowany na 45 RM). W mieście wszystko pozamykane, ludzi na ulicach mnóstwo – święta i u Hindusów i u Chińczyków. Temperatura skoczyła ostro, gorąco tak, że aż kręci się w głowie, niestety ja najbardziej to odczuwam, nogi nie chcą współpracować, a kule zostały w hotelu…zalegliśmy gdzieś w hinduskiej knajpce, Kasia z Jackiem poszli szukać biletów na prom/łódź na jutro, Kuba próbował szukać taksówki, no ale święto…ppfff…Obok mnie siedzieli dwaj Malaje, jakoś z troską zaczęli dopytywać, czy dobrze się czuję, czy to tu zachorowałam „na nogi” i dlaczego nie wzięłam w takim razie lekarstwa ;))) smutno kiwali głowami, jak tłumaczyłam, że tego nie da się wyleczyć. Pogadaliśmy chwilę, powiedziałam, że nie możemy załatwić taksówki, jeden zaproponował, że kolega jest silny i na krzesełku knajpowym mogą mnie gdzieś zanieść ;) Potem już poważnie zaproponowali, że mnie odwiozą, a nawet zabiorą mojego „przyjaciela” jak wróci ;) „Przyjaciel” wrócił z bezskutecznych poszukiwań taksówki i pojechaliśmy z chłopakami…gościu, który usiadł z tyłu z Kubą wziął na kolana plastikowy kanister z benzyną i od razu zapalił papierosa…lekko nas zmroziło…już widziałam jak wylatujemy w powietrze w tym małym fioletowym niby-tico…Jeden gościu był z Penangu, drugi z KL. Autochton dał nam swój numer telefonu – „jak cokolwiek byśmy potrzebowali”. Pytali też, czy jestem JEDYNĄ żoną Kuby-jakoś się zasmucił potwierdzając ;))) Pod hotelem, zapytani, czy coś może jesteśmy im winni, odpowiedzieli, że Bóg to widział i na pewno im wynagrodzi. Bardzo w porządku goście, w sumie to wszyscy są tu bardzo mili, na ulicach nie nachalni, witają się uprzejmie nie chcąc nic w zamian (tzn. ubić interesu na czymkolwiek), jakiś inny odcinek Azji…ale upewniam się, że to ciągle Azja, kiedy Kuba goni po hotelu karalucha wielkości myszy. Z tak długimi wąsami gadziny jeszcze nie widziałam!
A miasto świętuje..muzyka, tłumy na ulicach, smoki, smoki, smoki..to chińska część społeczności ma dziś imprezę. Jutro bawią się Hindusi.
No tak, w nawiązaniu do Basi wpisu, mimo wszystko, my musimy zdobywać kolejne regiony. Przed 22:00 poszliśmy szukać biletu na kolejną wyspę, z której dotrzemy do kulminacji naszego wyjazdu, czyli wyspy Lipe. Myślę, że opisywanie takich etapów podróży dla osób czytających może być lekko nużące, więc cóż… trzeba po prostu przejść dziesiątki agencji (głównie z racji tego, że chcieliśmy również wymienić pieniądze, bo podobno nie można tego zrobić na Koh Lipe) w poszukiwaniu najlepszego kursu waluty. Ceny biletów wszędzie takie same- 60RM za osobę. Bez większych protestów poszliśmy spać około godziny 22:00. Blog alternatywny ze złotymi myślami ma się dobrze, jest w ciągłym tworzeniu ku uciesze uczestników wycieczki. Na razie nie wklejamy, bo zdradzimy tajemnicę, że jest pesymistycznym spojrzeniem typowego malkontenckiego Polaka na świat otaczający – zostanie opublikowany na końcu, tylko dla dorosłych i tylko dla tych co mają alternatywne poczucie humoru ;))
Prom wypływa o 8:15 i 8:30. Wzięliśmy ten drugi, musieliśmy jednak być w porcie odebrać bilety (z uwagi na zamknięte biura głównej bazy, dostaliśmy tylko paragony) o 7:45. Pobudka więc znowu o 6:00- taksówka za 15RM zamówiona na 7:30.
W porcie po odebraniu biletów, pani „naganiaczka” w poczekalni, głosem nie znoszącym sprzeciwu rozkazała: „siad i czekać”. Bardzo fajna była, melodyjnie i głośno nawoływała na wcześniejszy prom „I want anyone on eight – one - five, eight fifteen”.
W końcu dotarliśmy. W środku zimno jak czort - klima. Plecaki zrzucone w kąt, schowane pod innymi, nie ma szans na dostanie się do znajdujących się w nim ciuchów, bo ja jak na złość wszystkie ciepłe ciuchy tym razem wsadziłem do głównego bagażu. Dość spora łódź, z plazmami, na których puszczane były najnowsze holywood’skie filmy. Podróż tym szybkim promem trwała 2,5h.