Dla odmiany trzeciego dnia słońce wali jak oszalałe. Straszny gorąc, a my boimy się wystawić popalone plecy, stopy, a co niektórzy i całe ciała do słońca. Zachowaliśmy się jak dzieci - zawsze uważaliśmy aż nadto, a teraz ten krótki pobyt z faktorem 15 załatwił nas na cacy. Ja w sumie mam głównie problem z plecami, bo sporo pływałem oglądając rybki i inne cuda podwodnego świata. Resztę mam ciągle do opalenia, ale jak to zrobić… może jutro?
Jest tu bardzo dobre jedzenie. Ceny w większości knajpek wahają się od 70-120BTH za danie, kawa 20-60 BHT, piwo Chang 0,66l w sklepie 60-65BTH (w knajpie nie wiem, pijemy sklepowe, ale coś ponad 100), woda 30. Codziennie pod wieczór przywożą świeże owoce morza - ryby, kalmary, langusty i inne pyszności. Sprzedają to w knajpach na kilogramy, a potem, po dokonaniu zakupu, grillują. Chyba się dziś wybierzemy, choć ceny dość wysokie- ryby od 200/kg, langusty wielkości małego homara nawet 1000, kraby chyba po 400 (może dziś spróbuję)…
Na całej wyspie Internet to mrzonka. (godzinę próbowałem załadować chociaż bloga, żeby nadgonić zaległości *widziałem, że coś mi tam z mapą nie wyszło, ale poprawię to przy innej okazji. Nawet nie próbuję ładować zdjęć - szkoda na to nerwów.
Codziennie owocki - mango (ok. 80BHT/kg) i ananasy (40/kg), Dziś przy obieraniu ananasa Kasia wypatrzyła w ananasowej „czuprynie” małego skorpiona. Odciąłem to zielone, a potem wytrząsnęliśmy go, bo wszyscy chcieli go obejrzeć. Na zdjęciach wyszedł super. Był malutki, ale psoty pewnie mógł narobić. W łazience (murowanych ścianach częściowo zadaszonych bambusowymi liśćmi, która „doklejona jest” do reszty domku wykonanego już tylko z bambusa) mamy poza różnymi robalami i komarami latającą różową żabę i 15cm grubaśną czerwoną gąsienicę (Jacek ciągle próbuje sobie przypomnieć jak owy robal się fachowo nazywa)
- to znaczy mieliśmy, bo dżdżownicy musiałem się szybko pozbyć na wyraźną „prośbę” Basi).
Zaczęliśmy z żalem myśleć o kolejnym etapie podróży. Planujemy dostać się do Kota Baru, a stamtąd, przez największą na Półwyspie Malajskim (i jedną z najstarszych na świecie) dźunglę, pociągiem do Mersing lub bliżej do Singapuru. Jest też dużo tańszy sposób powrotu do Penangu (cena 600BHT) przez ląd. Ta wersja nie bardzo nam pasuje, a z kolei jazda przez Hat Yai i do malezyjskiej stolicy jest dość niebezpieczna z uwagi na zdarzające się strzelaniny i ataki terrorystyczne.
{@Basi} Wiedziałam, że pewnego dnia wrócę na wyspy rajskiej Taj! Codziennie jestem coraz bardziej podekscytowana, z jakiegoś względu upał nie wywołuje moich ataków choroby – może dostałam szansę od tutejszych „phii” (duchów), żeby pobyć „bardziej” w tym cudnym świecie? Widoki, które nie nasycą oczu chyba nigdy, to pyszne jedzenie, atmosfera z tymi moimi ludźmi obok, którzy dają ciepło w sercu, niewymuszoną spokojność duszy...Mamy miejsce upatrzone na wieczorne rozpusty jedzeniowe - bambusową (a jakże) knajpkę, ze świeczkami na drewnianych stolikach, z sączącą się leniwo muzyką Jack'a Johnsona...młody długowłosy pirat przygotowuje takie pad taje, że...uuhh.