Fala dziś była naprawdę solidna. Wiało, rzucało i trzaskało, a ogromna prędkość łódki, jeszcze wzmacniała te doznania. Po drodze mijaliśmy Koh Tarutao - wyspę żółwią (którą ogromne żółwie upatrzyły sobie jako miejsce do składania jaj) i inne urokliwe wyspy i wysepki, nazwane lub nie.
Po 1,5 godziny wodnego pędu wysadzili nas na lądzie. Nowy, nie skończony jeszcze port był całkiem imponujący i nie miałbym nic przeciwko by tak wyglądał na przykład gdyński, a przecież to dziura zabita dechami (kolejny przykład na to który niby to jest „trzeci świat”…).
Dwuminutowy spacerek do naszego biura skąd odjeżdżają busy, 20 minut oczekiwania i ładujemy się do busa na najbardziej niebezpieczną podróż wyjazdu - wjeżdżamy w rejony graniczne Tajlandia - Malezja, do których odradza jeździć nasze MSZ, a nawet lokalni przewoźnicy. Co tu dużo mówić - tam się tłuką. Zdarza się ostrzeliwać autostrady, pociągi i ludzi. Ale nie ma jednak co panikować. Ostatni nikogo nie ostrzelali, a policja też robi co może, by zachować spokój w tych około granicznych rejonach południowej Tajlandii.