Autobusik było rozmiaru azjatyckiego, więc kolana pod brodą, a dla dodania komfortu obok Basi i mnie ustawili po dach bagaży. Mimo wszystko, nieco ponad dwie godziny do kolejnej przesiadki minęły całkiem szybko. Nasz kolejny tranzyt wypadł w mieście o podejrzanej reputacji - Hat Yai.
Po wysiadce z busa, krótka próba rozmowy z panią z kolejnego biura. Kazała nam wsiadać w czekającego wcześniej tuk tuka i jechać na dworzec autobusowy. No nieźle idzie na razie… Od tej pory do następnego dnia nie widzieliśmy już żadnego turysty (w każdym razie białego).
Właśnie w tym momencie miało się okazać, czy będziemy musieli głodować opłacając miejsce dla bagaży. Pani w biurze o którym pisałem wcześniej potwierdziła, że jeśli nie będzie miejsca, to należy wykupić miejsce dla bagaży - około 200bht, ale że jednak miejsce na nasze bagaże powinno wystarczyć. No dobrze, więc 100 mamy do wydania.
Przed samym odjazdem okazało się, że wcisnęli bagaże w wąskie przejścia tego busika. Tak załadowani jak sardynki ruszyliśmy dalej w coraz bardziej niebezpieczne tereny.