Następny dzień w Pingyao to już błękitne niebo i lekki mróz. Pięknie! Łaziliśmy po miasteczku i zrobiliśmy drobne zakupy. Jest tu tanio, a to ważne. Targi w Chinach to masakra. Jestem trochę wyszkolony w tym temacie, ale oni podają niekiedy ceny z kosmosu...Często można coś kupić za 5-10% ceny początkowej. A nie jest łatwo wynegocjować ze 100 do 5. Pewnie te 5 to też dla białych, ale różnica jest. W żadnym innym kraju nie miałem takiego problemu z zakupami (z natury same zakupy to dla mnie wystarczający problem…)
Po spacerze wypiliśmy kawę w klimatycznej kawiarni, a potem wspólnie zjedliśmy obiad. Kur… znowu trafiłem tofu… I do domku.
W naszym hostelu, czuliśmy się, jak to Basia określiła jak w filmie „Być jak John Malcovich”. Ciągle trzeba było uważać na głowę (niskie stropy), ale przebywanie w tym budynku to była wielka przyjemność. Nie było nawet problemem, że dojście do łazienki wymagało przejścia dworem (przy takim mrozie, po prysznicu ktoś mógłby marudzić ;)). Poduszki do spania wypełnione były kaszą, ale bardzo fajnie się na nich spało.
Rano wczesna pobudka i dalej w drogę…