Koncowa trasa lodką, przez jakies 45 min prowadzila dosc waskim kanalem, na brzegach ktorego wspinaly sie gesto bambusowe domki na cienkich, wysokich balach- pieknie.
Gdy (z sukcesem!!!) wyszlismy po kolejnej cienkiej i chyboczacej sie kladce na brzeg, babcie-handlarki tradycyjnie z krzykiem, podziwem i usmiechem dotykaly Basie, pokazujac na jej kule i wielkiego siniaka na reku (ktory nie wiadomo skad sie wzial pare dni temu). Zrobilismy tradycyjny zrzut plecakow i z chlopakami poszlismy szukac hotelu. Miasto mialo juz bardzo azjatycki gwar (mimo ze liczy tylko ok. 70tys ludzi), choc w przewodniku opisywane jest jako ciche i spokojne. Jarus i Maniek nie bardzo mogli na poczatku sie w tym wszystkim odnalezc, ale z kazda godzina wygladali na prawie prawdziwych autochtonow (tylko oczy nie te ;-)). Przeszlismy jakies 3 hotele, decydujac sie na bardzo wypasiony (glownie z uwagi na winde). Dybasy mieszkali tuz za sciana. Mimo wypasu placilismy ok 16$ za dwojke.
Wrocilismy po zony, my z Basia zapakowalismy sie do malutkiej rowero-rikszy i z plecakiem pojechalismy przodem (za ok 0.70$).
Szukajac knajpy, ktora w koncu Jarus zaakceptuje ;-), wybralismy niczym nie rozniaca sie od poprzednich (ale nie wiedziec czemu ta mu pasowala...:-)). Fakt, ze wygladaja bardzo spartansko i nasz sanepid mialby sporo roboty. Jedlismy wietnamskie zarcie (placac ok 1-2$ za danie) w towarzystkiwe przeogromnej ilosci malych muszek, ktore oblegly chmura cale miasto [fot].
Kupilismy na nastepny dzien bilety do kolejnego miasta (3godziny autobusem za 5$) i po piwku poszlismy spac.
[Basi e-mail]
"I love Cambodia" - wszedzie widac to haslo, jakze je rozumiem! Cudowny kraj! Drugie haslo pojawiajace sie wszedzie, nawet na pseudo bilbordach przed pseudo chatkami na pseudo kurzej lapce - deklaracja przynaleznosci do jedynej slusznej partii komunistycznej "Cambodian People's Party" ;)))
Ale dalej do Wietnamu juz...zdezelowany bus wiozl nas w przedziwne rejony - do lodzi. Wejscie urocze ze skarpy - waska chyboczaca sie kladka ;)) Z moimi zaburzeniami rownowagi - ekstra ;))ale - of course - dalam rade. Zbita z desek lodka 3 godziny Mekongiem...fantastyczne przezycie!Po drodze 2 granice - kambodzanska i wietnamska, wiec dwa razy wylazic i zlazic po kladkach ;))jak byla ostra skarpa to dla ulatwienia drabina ;))))teraz Adventure Park to dla mnie pikus ;)) ale wyobrazacie sobie mnie z kulami na tych dechach? ;)))No ale skoro pisze to teraz to wiadomo jak sie skonczylo;)) na granicy kambodzanskiej celnicy na mapie pokazywali sobie gdzie jest Polska. Jak ja dochodzilam do siebie po przemierzaniu tego malpiego gaju, pan dowcipkowal, ze cos nie halo z moja wiza...prawie kula dostal ;)) Na granicy wietnamskiej zmiana lodzi - z drewnianych laweczek na metalowe krzeselka ;)))
Wiecie, kazdego dnia wydaje mi sie, ze to juz, ze to co najlepsze juz zobaczylam...i znow kolejnego dnia nowa weryfikacja ;) Splyw Mekongiem zdezelowana lodka jest jednym z najlepszych rzeczy w zyciu...skad blogosc taka i poczucie szczesliwosci?Juz nie ma pustych zakamarkow duszy, wypelnily je te krajobrazy i ten klimat...Pierwsza noc w Wietnamie w Chau Doc. Pani na lodzi dala nam kserowki mapy "miasta" - na oko niewiele budynkow ;)) Na lodce nie wolno bylo sie ruszac, kazdy mial przydzielone miejsce co by balast gral ;))) czasem pani k.o. lodzi przesadzala kogos, jak woda prawie przez burte sie wlewala ;)) Klimaty po drodze jak w National Geografic i tylko huk silnikow zagluszalam sobie Eva Cassidy...moze wokol nie bylo "Fields of gold" ale stan duszy...ktos napewno mnie zrozumie, nie? ;))))
A tu w Chau Doc chmury malych muszek, sa WSZEDZIE. Obiadu nawet nie bede opisywac...zakladam, ze od tego sie nie umiera i juz ;))) ale jutro rano autobus mamy dalej, tu nie ma po co siedziec...jeszcze rejs w delte Mekongu nas czeka..."